Obraz Jasnogórski w mym domu
Obraz Jasnogórski w mym domu
graf13 graf13
173
BLOG

Choroba

graf13 graf13 Rozmaitości Obserwuj notkę 0

 

Choroba

 

                      

           W kilka lat po okrutnej wojnie, poprzez zniszczoną Polskę przeturlała się szalona epidemia paraliżu dziecięcego. Ponoć śmierć zbierała okrutne żniwo. Choroba nie była znana, a służba zdrowia tylko nosiła tą nazwę- przecież elity społeczne zostały wymordowane a nowych jeszcze nie przygotowano. Ogólny niedostatek dopomagał.

Dziś, znając moje przywiązanie do pecha wiem, że ta choroba opisana przez Heinego i Medine’a nie miała prawa mnie ominąć!

Zaledwie dobrze przyzwyczaiłem się do czwartego roku życia, gdy w same Zielone Święta zaczęło się niewinnie.

Niby przyplątała się jakaś gorączka, jak to u dzieci. Miejscowy felczer zaczął leczyć normalne przeziębienie, na dodatek dosyć bezskutecznie. Gdy już „lałem się z rąk” rodzice postanowili za ostatnie pieniądze przebadać mnie u jedynego w okolicy pediatry dr. Gruenwalda praktykującego w Bukowcu, odległym o kilkanaście kilometrów.

Przez mgłę pamiętam podróż wypożyczoną dwukółką i ponaglanego do pośpiechu konika.

Znany specjalista miał ponoć powiedzieć:

Dlaczego przywieźliście mi rozpieszczonego dzieciaka?

 

           Lampa naftowa przy łóżku paliła się przez całe noce, lecz jeden wieczór zapamiętałem lepiej- pochylone nade mną zatroskane twarze, obecny był także dr. Gruenwald, który wyszeptał wyrok:

           Do rana nie przeżyje!

           Tego wieczoru do naftowej lampy przybyła zapalona świeca i matka klęcząca aż do świtu. W chwilach odzyskiwanej świadomości przebłyskiwała mi myśl-

           Jak długo można klęczeć, przecież „Aniele Boży”, ani „Do Ciebie Boziu rączki podnoszę” nie mówi się tak długo!

I wtedy wiara, głęboka wiara prostej kobiety po przeżyciach okropieństw niedawno minionej wojny sprawiła, że stał się cud i do tego ranka jednak doczekałem. Bo Mama ponoć przez wszystkie te nocne godziny rozmawiała z Panią, która króluje w odległej Jasnej Górze. Zapewne w czasie nocnej, trudnej rozmowy te dwie zbolałe Matki dogadały się. Ta jednak niewypowiedzenie bardziej cierpiąca, Czarna Częstochowska Królowa, usłyszała i zrozumiała!

Sporo się postarzałem, ale wydaje mi się, że tamta noc ciągle jeszcze trwa-

Tylko kalendarz o tym nie wie....

 

Jednym słowem przeżyłem, chociaż całkiem bezwłady leżałem niby roślinka, w łóżku. Mama, zaś, ciągle liczyła na następny cud tak gorąco iż nie było siły aby się nie stał! Mimo łóżka, radośnie przeżywałem święta Wielkiej Nocy gdy rano, po przebudzeniu, na przyłóżkowym stoliczku znalazłem wesołe gniazdeczko z wiórków kolorowych, ze stojącym po środku czekoladowym zajączkiem..

           

Tata musiał chodzić do pracy, więc cały ciężar walki z moją chorobą spadał na Matkę. Jednak drobny postęp w mym zdrowieniu dodawał Jej sił, gdyż ciągle łudziła się nadzieją, że na pewno już, już w pełni wyzdrowieję.

W tym czasie z Warszawy powróciła dr Sobolewska. Ona pierwsza rozpoznała chorobę i chociaż lekarstwa nie było w dalszym ciągu, to nade mną błysnęła iskierka nadziei, gdyż Bożena, córka jej znajomego ortopedy, dr Ż. także walczyła z tą chorobą. Padły nawet propozycje, abym z Bożeną wyjechał na roczną rehabilitację do Czechosłowacji. Tamtejsi lekarze osiągali ponoć bardzo znaczące sukcesy w przywracaniu sprawności po paraliżu dziecięcym.

Z powodu niepewnych, powojennych czasów pozostałem jednak w domu. Kilkadziesiąt lat później spotkałem Bożenę- jeździła na wózku inwalidzkim.

Mama od kogoś dowiedziała się o bydgoskiej znachorce, której udało się „wyleczyć” trudne przypadki, więc męcząc się i  nosząc na ręku takiego pięcioletniego chłopaka, woziła mnie do niej, do Bydgoszczy kilkakrotnie. Zapamiętałem mego rówieśnika, synka tej „uzdrowicielki”, który miał rozciąganą harmonię i na niej uczył się gry.

Jak ja tej harmonii jemu zazdrościłem...

 

Pani znachorka zastosowała bardzo oryginalne lekarstwo, którego część powinienem nosić zawsze przy sobie, a pozostałość  miała być zakopana pod wejściem do domu. Trudno było znaleźć ten specyfik- aptekarze dostawali dużych oczu, gdy Matka prosiła o CZARCIE ŁAJNO.

Jednak w końcu w którejś aptece się zlitowano i zrozpaczonej kobiecinie sprzedano kilka grudek żółtej i paskudnie śmierdzącej masy. Od tego dnia nosiłem ozdrowieńcze guano zaszyte pod pomponem czapki, a Tata drugą grudkę zakopał pod progiem domu, który budował. Myślę, iż kolejni właściciele tego budynku nigdy nie domyślili się jakież to szczęście wita ich w drzwiach domostwa.

Któregoś dnia, w pociągu, ktoś obeznany, doradził Mamie stosować codziennie gorące kąpiele w wywarze z siemienia lnianego i żywokostu. Kto wie, czy nie była to sama Matka Boska, ta z Jasnej Góry, gdyż stałe napary w ogromnej, drewnianej kadzi, różne okłady i smarowania miksturami dały efekt.

Pewnego ranka radośnie oznajmiłem::

Mamo, ja mogę głową ruszać!

Zapewne znów bolały Mamę kolana, ale chyba rozpalona radością nie czuła tych godzin dziękczynienia i dalszych błagań...

Nie czuła bólu, który nie bolał…

Nie chciałbym przeceniać wspaniałości działania tych szatańskich wydzielin, bardziej wierzę w moce Boskie, jednak w mym stanie zdrowia zaczęły się postępy. Mogłem stać, a nawet podpierając się dwiema laseczkami zrobić kilka kroków.

Musiałem odtąd z Mamą chodzić po wodę kilkaset metrów do pompy, najgorzej było zimą- tak ślisko....

Jedna z lasek była wykonana w stylu góralskiej ciupagi, zaś  druga z bajecznie kolorową okrągłą gałką służyła zapewne jakiemuś sztukmistrzowi- iluzjoniście do czarowania. Może również sama została zaczarowana, gdyż po krótkim czasie użytkowania zniknęła w czarodziejski sposób ...

Ja zaś wkrótce umiałem chodzić na swoich słabych nóżkach...

W trakcie rehabilitacji, dr Ż. zaproponował leczenie operacyjne w szpitalu. Szpitalni ortopedzi prześwietlali, mierzyli tą nieszczęsną nogę i już chcieli coś tam wydłużać, a coś innego skracać, gdy zadziałałem sam osobiście. Zagroziłem ucieczką z czwartego piętra po rynnie i tak na jakiś czas pozostawiono moje nogi w spokoju.

Ale tylko na lat kilkanaście.

           Nadeszła pora podziękowania za łaskę przywrócenia do życia i związaną z tym, daleką podróż koleją, Znałem dojazdy pociągami podmiejskimi, najczęściej były to wagony bydlęce, w których stało kilka skleconych ławek i nosiły szumną nazwę „towosów”. Teraz mieliśmy jechać pociągiem pospiesznym.

Boże, jakiż w nim panował tłok!

Ludzie wsiadali przez okna korzystając z pomocy siedzących już wewnątrz. Z Taty było „kawał chłopa” więc wepchnął się i nas też wciągnął do harmonijki łączącej dwa wagony. Nie zazdroszczę Rodzicom tej podróży. Całą drogę trzymali mnie na rękach, a nocą stali rozkraczeni nad walizką, na której ułożyli mnie do snu. Jeszcze gorzej było po nocnej przesiadce w Herbach Nowych do pociągu osobowego.

Z tej pielgrzymki do Jasnogórskiego Sanktuarium w mej pamięci utkwiło tylko kilka dziwnych migawek i to nie najmilszych. Już na częstochowskim dworcu gości witał brud i smród, jedzenie w restauracji nie dawało się zjeść, a im bliżej Jasnej Góry, tym więcej było namolnych przekupniów. Handlarze najchętniej wepchaliby się pod sam cudowny Obraz.

Do dziś w oczach tkwi mi widok ludzkiego kadłubka bez nóg i rąk, posadzonego zaraz przy bramie w dziecięcym wózeczku i od czasu do czasu dmuchającego w ustną harmonijkę. Ja też wrzuciłem pieniążek do skarbonki temu człowiekowi, ponieważ:

Miał to po wojnie...

           Szczerze mówiąc byłem zbyt mały aby pojąć sprawy znane  dorosłym i długo nie mogłem zrozumieć, dlaczego brak rąk i nóg nazywa się „posiadaniem po wojnie”.

 

           W Kaplicy dziwiłem się widząc tak wielu zapłakanych ludzi obchodzących na kolanach ołtarz ze świętym Obrazem.

Przecież rano tak pięknie grały trąby...

A potem Tato, po niezliczonych stopniach wniósł mnie na wieżę, pokazał widoki na cztery strony świata i kluczem wydrapał na betonowej balustradzie moje imię i datę. Jednak kilka lat później, nigdzie nie mogłem odnaleźć tych wyskrobków- za dużo takich jak my pielgrzymów- wandali, tu wchodziło.

           Koledzy, którzy przychodzili do mnie, gdy siedziałem tylko na specjalnie zrobionym krzesełku, uczyli mnie zabaw. Kulawa noga nie dawała mi szans na równość, jednak starałem się zbyt dużo nie odstawać. Kuśtykałem z nimi w czasie „podchodów”, przy zabawie w „chowanego” lub grając w „kluskę”, czy też „palanta”. Razem z dziewczynami skakaliśmy „w chłopa” albo walczyliśmy „w dwa ognie” gumową piłką.

 

           Powoli trudne czasy zamazywały się w mej pamięci...

graf13
O mnie graf13

Niedyplomowany Absolwent Akademii Chłopskiego Rozumu, któremu umiłowanie Rodziny jest wstępem do relacji z Ojczyzną. Z sentymentem wraca do wartości określanych jako: wiara honor szacunek uczciwość godność

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości